Trochę wspominek. Nasza największa zagłada finansowa
nastąpiła w 2008 roku, to było już dno kompletne, brak wystarczających środków na
opłatę rachunków. A z czego żyć? Dodatkowo sprawę komplikowały problemy w
firmie u męża, koszt dowozów najstarszego syna do szkoły (nikt nas nie
poinformował, że dziecku niepełnosprawnemu oraz zdrowemu należy się z gminny dowóz,
jeśli odległość przekracza coś około 3 km od miejsca zamieszkania). Tak więc
woziliśmy syna na własny koszt 25 km w jedną stronę. Dodatkowo nie mogliśmy
liczyć na żadną pomoc z zewnątrz: rodzina (oczekiwali częstych odwiedzin, a nas
nie było stać na paliwo, pretensje, zero pomocy), nisko oprocentowane pożyczki, oszczędności
itp. Zostaliśmy sami bez pieniędzy na wsi z trójką dzieci. Nie było rady, nadszedł czas na ogarnięcie się i szukanie wyjścia z sytuacji. Po pierwsze zmniejszyć koszty utrzymania:
abonamenty TV, telefoniczne, koszty paliwa (więcej chodzić niż jeździć), koszty
wyżywienia, zero wydatków na ciuchy, zero rozrywek, wyjazdów urlopowych itd. Po
drugie szukać dodatkowych dochodów (męża widywałam czasem godzinę dziennie).
Sprzedaliśmy wszystkie zbędne rzeczy. Z bólem serca oddaliśmy do antykwariatu
nasze ukochane książki, sprzedaliśmy porządne, rodzinne auto i kupiliśmy za 1/3
ceny następne. Zaczęliśmy życie w kompletnej ascezie. Udało nam się uzyskać
dowozy najstarszego syna do szkoły - wyszukałam w necie info, że nam przysługuje
takie wsparcie z gminy, zwłaszcza, że dla syna nie było szkoły, która by go przejęła
bliżej (autyzm, niedosłuch i upośledzenie umysłowe). Krok po kroku zaczynaliśmy
domykać rachunki, łatwo nie było.
Przypomnę, dlaczego wpadliśmy w taki problem. Mieszkaliśmy w
kamienicy czynszowej 13 lat, w między czasie u syna padło podejrzenie białaczki. Wtedy chcąc ułożyć sobie to wszystko, zmienić klimat dzieciom, wyjechaliśmy w góry. Syn
miał kontrolne badanie za 2 tygodnie, więc chcieliśmy się przygotować na nie. Wróciliśmy
a tam niespodzianka, kompletnie zalane mieszkanie (mieszkaliśmy na poddaszu i
wymieniano pokrycie dachu, przyszedł weekend i ekipa zostawiła dach bez papy i jakiegokolwiek zabezpieczenia, a
były ulewy). Po tym zalaniu wdał nam się
grzyb w mieszkaniu i wszyscy zaczęliśmy chorować. Najstarszy syn podupadł
kompletnie na zdrowiu, dodatkowo u niego pojawiła się alergia na pleśnie i
grzyby. Młodszy syn był alergikiem od urodzenia i co raz więcej nam chorował. Nasz stan zdrowia również się pogarszał. Niestety mieszkanie było nadal zalewane gdyż dach został źle zabezpieczony. W między czasie mąż
miał wypadek, kierowca się zamyślił i zajechał mu drogę, prawie nowy samochód poszedł do
kasacji. Ogólnie sypały na się nieszczęścia
na głowę, a my w tym wszystkim trwaliśmy zupełnie sami. Podjęliśmy szaloną, desperacką
decyzję, uciekamy z tego miejsca - 13 lat mieszkania pod numerem 13 to chyba dość!
Kupno mieszkania w blokach na 5 osób, z których jedna wymaga osobnego pokoju, to dość spory
wydatek. Koszt budowy domu wyszedł nam porównywalny, a komfort życia dla niepełnosprawnego
dziecka i dwójki młodszych bezcenny. Obliczyliśmy nasze finanse, zrobiliśmy
budżet plan, zaciągnęliśmy kredyt (po serii katastrof byliśmy zupełnie bez zapasów
finansowych). Wszystko wydawało się przemyślane. Ale niestety nie przewidzieliśmy, że
bum budowlany w 2007 roku nas tak niszczy. Ceny materiałów skoczyły o 50%, umowy
owszem mieliśmy podpisane, ale na wykonanie, a nie na materiały, zatem cena
domu skoczyła znacznie do góry. Tego nikt nie mógł przewidzieć. Jednym ratunkiem były dalsze kredyty. No i zaczęła się spirala kredytowa. Nie mogliśmy odłożyć
budowy, bo kredyt był obwarowany warunkami. Stracili byśmy wszystko. Zatrzymać budowę, spłacać kredyt i nadal mieszkać w kamienicy też odpadało, nie było nas na to stać. Zatem kredyt popychaliśmy kredytem, a w 2008
roku padliśmy, sięgnęliśmy dna!!! To tak w kwestii przypomnienia, dlaczego.
Od roku 2009 pełną parą ruszyliśmy do porządkowania naszych
finansów i naszego życia. Niestety badania młodszego syna wykazały alergię na pszenicę, marchew i orzechy (udało się je zrobić w szpitalu w Kubalonce na fundusz, bo chłopak bardzo ciężko chorował co miesiąc). Dieta mocno obciążyło nasz budżet (wtedy nie umiałam radzić sobie taniej z dietą bezpszenną, zwłaszcza, że alergolog zalecił dietę bezglutenową na początek).
Córka
miała mocne opóźnienie mowy, potrzebowała opieki logopedy. Na fundusz przyznano
jej raz w miesiącu! Niestety trzeba było finansować prywatnie dodatkowe 3 wizyty,
choć według specjalisty wymagała 2 razy w tygodniu. Nie było nas na to stać,
więc uczyłam się jak sama jej mogę pomóc. Obecnie nadal wykazuje problemy z mową, jest już zdecydowanie lepiej. Przy ostatniej kontroli stwierdzono, że teraz to trzeba zrobić korektę zgryzu. Z tym też walczę od 6 roku jej życia, niestety aparat ruchomy już nie spełnia
swojej funkcji, musimy zainwestować w stały, który jest 100% odpłatny. Walcząc
z poprawą naszej sytuacji finansowej, co jakiś czas potykaliśmy się o różne
dodatkowe problemy: awaria pralki, wentylatora kominkowego, awaria zmywarki,
auta itd. Były chwile, gdy nie było mnie stać na leki dla dzieci, a przy
fatalnej diecie chorowały dość często. Uczyłam się zmieniać ich dietę na
zdrową i jednocześnie tanią. Zaczęliśmy wyjeżdżać na urlop do znajomych nad morze (gdy
oni jechali za granicę, my opiekowaliśmy się ich psem i mieszkaniem). Dzieci, co
raz mniej chorowały, my, co raz lepiej rodziliśmy sobie z finansami. Czuliśmy,
że jest nadzieja.
W roku 2013 znowu przeżyliśmy trudny czas. Nagle u męża w firmie powstało zagrożenie, że straci pracę
(likwidacja firmy), a na dodatek miał zaciągniętą pożyczkę u szefów i będzie ją
musiał spłacić natychmiast. Groźba
utraty pracy ze spłatą długu w tle, problemy w szkole u córki (wychowawczyni doprowadziła
do złamania nerwowego ośmiolatki, psychiatra proponowała antydepresanty po badaniu córki). Najstarszy syn zaczął zachowywać się w
szkole bardzo agresywnie i atakował fizycznie innych uczniów (drapał do krwi, rozrywał ubrania). Znowu czuliśmy,
że tracimy całą kontrolę nad naszym życiem. Udało nam się przetrwać (po kilku
miesiącach trwania w zawieszeniu i stresie, ciągłej walce z dniem codziennym i kłopotami jakie nas spotykały, ciągłym brakiem pomocy z jakiejkolwiek strony), zjednoczyliśmy się i udało nam się. Przeżyliśmy. Mąż ma dobrą pracę, córka uczy się w edukacji domowej, do niej dołączył młodszy
syn. Najstarszy syn wyciszył się po zmianie diety. Znowu ruszyliśmy przed
siebie.
Dziś mamy już połowę roku 2015 i co raz silniej panujemy nad własnym
życiem. Nieśmiało zaczynamy realizować nasze marzenia i pragnienia. Nadal mamy kredyty,
ale teraz już spokojnie dopinamy miesiąc i starcza nam na coś jeszcze. Szaleć
jeszcze nie możemy. Odłożyliśmy pieniądze na naszą szaloną, europejską wyprawę.
Krok za krokiem, pomalutku z ogromną dozą nieśmiałości, a nawet lęku idziemy
przed siebie, wspieramy się wzajemnie. W sile moc, w pojedynkę ciężko się
walczy. Ciągle boję się powiedzieć, że jest dobrze, boję się mówić głośno, że
jestem szczęśliwa, boję się, że kolejny raz niebo mi się zwali na głowę.
Żyliśmy w ekstremalnej ascezie, mnie to nie sprawiało problemu,
jestem urodzoną minimalistką, relacje międzyludzkie są dla mnie ważniejsze od pieniędzy. Owszem żyje się bez nich ciężko, ale mimo wszystko nie są warte poświęcenia
całego życia, by móc żyć luksusowo. Owszem by żyć bezpiecznie, ale nie luksusowo.
No bo kiedy je wydać, jak ciągle się o nie walczy. Jestem żoną wspaniałego
faceta, jestem mamą trójki najwspanialszych na świecie dzieci. Mają swoje
problemy i ograniczenia, ale to moje wspaniałe dzieci. Do wszystkiego, co
posiadamy, doszliśmy sami. Do miejsca, w którym jesteśmy, również doszliśmy sami,
zupełnie sami. Jest w tym pewna satysfakcja, ale jest też smutek, że rodzina
oczekiwała naszej pomocy, a nie była gotowa ją dawać.
No to sobie powspominałam, bo akurat minęło 7 lat od chwili,
gdy rozbiłam lustro. Przez te siedem lat, przy każdej katastrofie, powtarzałam
sobie, to tylko zabobony, a życie niesie nam niespodzianki, raz dobre, a raz
złe. Ale gdzieś w środku tkwiła ta myśl, przesąd, który człowiek całe dzieciństwo
słyszał. Staram się nie faszerować takimi głupotami moich dzieci, chcę by były
wolne od przesądów i zabobonów.
Mam 43 lata, za sobą 24 lata małżeństwa, 18 lat bycia matką,
patrzę z nadzieją w przyszłość, mam wiele marzeń, pomysłów, pragnień. Zaczynam
uczyć się wiary w siebie i mieć lepszą samoocenę. Mam nadzieję, że jeszcze
przede mną wiele lat życia, że dożyję 50 rocznicy ślubu i doczekam czasu, gdy
nie będę tylko matką, ale również babcią.
Pozwoliłam sobie na bardzo osobisty post, bardzo proszę o to, by wszelkiego rodzaju trolle tym razem powstrzymały się od zabawy w krytykę.
Wiele emocji towarzyszy temu, co napisałam, jest to wszystko dość świeże i
jeszcze bolesne.